001.jpg002.jpg003.jpg

Tadeusz Kraszewski - Marsz do klęski

Moja karta mobilizacyjna została wystawiona 25 maja 1939 roku. Dostałem przydział do 1 Wielkopolskiego Batalionu Obrony Narodowej. W tym czasie, wiosną 1939 roku, powoływano do życia w całym kraju Obronę Narodową. Żołnierze tych formacji otrzymywali umundurowanie — drelichy, furażerki, sukienne płaszcze — i wyposażenie (chlebaki, saperki itp.), które po ćwiczeniach zabierali do domu, aby w mundurze już stawać na każde wezwanie. Kilkugodzinne, a czasem kilkudniowe ćwiczenia odbywały się dość często na placu przy ulicy Ratajczaka, w pobliżu Domu Żołnierza, w koszarach 57 pp bądź też poza miastem.

Wezwanie do natychmiastowego stawienia się w mundurze i z wyposażeniem, jakie mi się zachowało, nosi datę 14 sierpnia, ale widocznie było wcześniej przygotowane i datowane, bo pamiętam, że doręczono je nam dopiero 24 sierpnia. Spędzałem w tym czasie urlop na wsi pod Poznaniem. Żona zawiadomiła mnie telegraficznie o wezwaniu, zgłosiłem się więc w koszarach 57 pp dopiero następnego dnia pod wieczór. Dojeżdżające do miasta pociągi były przepełnione rezerwistami, mobilizowanymi przez swe jednostki. W mieście panował niespokojny, podniecony nastrój.

W koszarach dowiedziałem się, że batalion już wcześniej wymaszerował na kilkudniowe ćwiczenia w kierunku Buku. Otrzymałem karabin i ładownice oraz rozkaz przyłączenia się z kilku jeszcze maruderami do taboru, który wyrusza na noc w ślad za batalionem.

Odnalazłem swoją kompanię, zakwaterowaną w folwarku Kalwy. Obozowaliśmy w wielkich stodołach dworskich. Czuliśmy się tu trochę jak na wycieczce wakacyjnej. Dowództwo nie przemęczało nas ćwiczeniami polowymi. Kąpaliśmy się w pobliskim jeziorze. Kopaliśmy bez większego zapału i przekonania rowy przeciwczołgowe, co było wówczas w modzie. Ale nastroje panowały dość ponure, w powietrzu wisiało pytanie: czy to już wojna, czy jeszcze się odwlecze?

Wieczorem 31 sierpnia w naszej wsi ujrzeliśmy afisz ogłaszający powszechną mobilizację. Wątpliwości przerodziły się już tylko w oczekiwanie wybuchu.

Byliśmy w polu, przy kopaniu rowów przeciwczołgowych, gdy 1 września (około południa) przeleciało nad nami kilka eskadr samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Później dowiedzieliśmy się, że były to samoloty wracające po bombardowaniu Poznania. Jeden z nich wyglądał na uszkodzony, leciał na końcu i bardzo nisko, jakby opadał. Kilku żołnierzy strzelało do niego, wierząc, że dobry strzelec przy odrobinie szczęścia (gdy trafi np. w bak z benzyną) może strącić samolot. A wtedy Virtuti Militari ma w kieszeni. Z czasem przekonali się, że to nie jest zbyt bezpieczna zabawa.

Dyskusje i komentarze w związku z mobilizacją, samolotami, bardzo nieregularnie dochodzącymi wieściami ze świata, brakiem wiadomości o pozostałych w domu rodzinach — stawały się coraz bardziej minorowe.

W nocy kompania porozstawiała placówki przy drogach. Już nad ranem, o świcie, rozpoczął się ciąg wozów i innych pojazdów od zachodu ku Poznaniowi. Mieliśmy rozkaz zawracać wozy uciekinierów, uspokajać ludzi i zalecać siedzenie na swoich miejscach. Ale od granicy szły zastraszające wiadomości. Jakiś sierżant rezerwy w mundurze, wędrujący ze Zbąszynia, opowiadał o walkach, jakie się tam toczyły. Z wkraczającymi Niemcami walczy ludność, cywilna, dawni powstańcy, bo polskiego wojska już nie ma. Miejscowi Niemcy uprawiają dywersję.

W niedzielę od wczesnego ranka batalion stał w pogotowiu marszowym. Wyruszyliśmy jednak dopiero koło południa, bocznymi drogami w stronę Poznania. Po drodze widzieliśmy artylerię ukrytą w lesie. Zostali za nami. Nic dziwnego! Przecież my jesteśmy wojsko drugiej linii, nie wyposażone zresztą do walki. W drelichowych mundurach, uzbrojeni w karabiny Berthier 98, okropne graty, zbierane pewnie na polach bitew I wojny światowej. Erkaem przypadał jeden na pluton. Pluton ppanców dopiero przed wyruszeniem otrzymał działko przeciwpancerne i nie zdążył się z nim jeszcze zapoznać.

Późnym popołudniem doszliśmy zmęczeni trzydziestokilometrowym marszem pod Poznań. Odpoczywaliśmy dość długo w okolicach Ogrodu Botanicznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku maszerowaliśmy przez zaciemnione miasto.

W mieście czuło się nastrój przygnębienia. Przechodnie na ulicach obdarzali żołnierzy papierosami, żywnością, owocami. Pytali nas z niepokojem, czy za nami jest jeszcze jakieś wojsko, czy też jesteśmy ostatnimi oddziałami wycofującymi się od granicy na wschód. Pocieszaliśmy ich, że jesteśmy drugą linią, a za nami jest jeszcze dużo wojska. Tak też myśleliśmy. Nikt nie znał dobrze stanu faktycznego.

Wielu kolegów, przechodząc tak blisko rodzinnych domostw, zdążyło „wyskoczyć”, choćby tylko dowiedzieć się o losy swych najbliższych. Wracali z ponurymi minami. Ludzie byli przerażeni skutkami bombardowań. Większość władz i urzędów pouciekała z miasta. Kto mógł wyjeżdżał lub przygotowywał się do ucieczki. Brakowało jednak środków transportu.

Na Bródce, na chodnikach ulicy i rynku, czekały na nas stoły zastawione pożywieniem. Panie z Czerwonego Krzyża rozdają herbatę, kawę, karmią chlebem, bułkami, kiełbasą, obdarzają papierosami, słodyczami.
Następny odpoczynek — w lasku na Głównej. Czekamy nie wiedzieć na co i nie wiadomo-, jak długo to potrwa. Owijamy się w płaszcze i układamy do snu na gołej ziemi.

Wczesnym rankiem opróżniona z bagażu ciężarówka jedzie do miasta, gdzie w opuszczonych magazynach monopolu tytoniowego można brać całymi skrzyniami papierosy. Wraca szybko z ładunkiem najprzedniejszych gatunków. Auto trzeba szybko opróżnić i zwrócić taborom. Rozdziela się więc papierosy między żołnierzy. Każdy dostaje po dwadzieścia pięć paczek. Pięćset sztuk „specjalnych egipskich” albo eksportowych „Silesia” — gatunki, na które trudno było sobie pozwolić w cywilu (o ile pamiętam pudełko „specjalnych egipskich” kosztowało 3 zł 60 gr — duży pieniądz ). Kłopot, jak ten cenny bagaż rozlokować: w chlebaku, w masce przeciwgazowej, w kieszeniach, w ładownicach.

Wczesnym rankiem, po śniadaniu, wyruszamy. Nie wiemy jeszcze, że będzie to długi marsz, dwutygodniowy. Marsz do klęski!

Maszerujemy szosą Poznań-Warszawa. Jeszcze dość rzadko pada komenda: „Lotnik! Kryj się!” — komenda, która później stanie się prawdziwym koszmarem.

Pod wieczór w okolicach Nekli schodzimy z szosy na boczną drogę, w las, i rozkładamy się obozem na noc. Z pobliskiej wsi znosimy słomę na posłanie. Po upalnym dniu noc jest dość chłodna. Ziębniemy na noclegu bez dachu nad głową.

Rano wracamy do szosy lasami. Podobno do Wrześni jest ok. 10 km, ale dochodzą nas stamtąd huki bombardowania, widzimy kłęby dymów i błyski ognia. W powietrzu krąży masa samolotów. Zniżają się nad lasem, szukają w nim wojska.

Nasz marsz co kilkanaście minut przerywany jest komendą: „Lotnik!”

Zatrzymano jakichś podejrzanych ludzi, którzy stale kręcą się w pobliżu wojskowych kolumn. Mieli przy sobie lusterka, którymi nadawali sygnały lotnikom. Szybko składa się sąd wojenny. Udo-wodniono im szpiegostwo i skazano na karę śmierci. Wyrok został wykonany. Ale to nie poprawia nastroju. Wieści o szpiegach zrzuconych z samolotów powtarzają się.

Cały dzień trwa ten żółwi marsz. Dopiero pod wieczór przecinamy szosę główną i skręcamy na boczną, prowadzącą do Gniezna. Widzimy bliżej i dalej łuny ze wszystkich stron. Podobno palą się Września i Gniezno.

Ta i inne noce pomieszały mi się we wspomnieniach. Trudno jest ustalić dziś dokładną chronologię, kiedy wspominamy Wrzesień, spotykając się z kolegami-towarzyszami tego ponurego marszu. Chyba to w nocy z 5 na 6 września dotarliśmy do Witkowa. Coś sobie przypominam, że w kilku zafundowaliśmy sobie kaczkę i gospodyni, w której obejściu obozowaliśmy, upiekła ją nam na późne śniadanie. A może to było następnego dnia, kiedy doszliśmy bocznymi, piaszczystymi drogami do Jeziora Powidzkiego i okrążaliśmy je brnąc przez jakieś piaski? Nie byłem zbyt wytrwałym piechurem i ledwie już wlokłem nogi. Na postojach przewracałem się, zdecydowany nie ruszyć się już dalej, ani kroku. Ale... na rozkaz marszu znów się mobilizowałem i brnąłem dalej, żeby się nie oderwać od swoich.

Obozowaliśmy znów w lesie, pod gołym niebem, opatrując oparzenia i pęcherze na stopach. Chyba to było 7, a może 8 września, gdy przekroczyliśmy dawną granicę zaborów Poznańskiego i Kongresówki. Zatrzymaliśmy się w Ignacewie, kilka kilometrów od Sompolna. Zanosiło się na dłuższy postój. Kompania rozkwaterowana była w poszczególnych gospodarstwach. Nastroje wśród ludności nie były dobre. Opowiadano dużo o niemieckich spadochroniarzach, zrzucanych z samolotów z motocyklami, karabinami maszynowymi, radiostacjami. Może to była propaganda szeptana, bo w okolicy było dużo Niemców-kolonistów. Wśród nich działała agitacja hitlerowska już kilka miesięcy przed wojną.

Nasze patrole przeprowadzały rewizję w sąsiedniej kolonii. Znaj-dowano prasę niemiecką, bibułę hitlerowską, korespondencję z krewnymi w Trzeciej Rzeszy. Nie mieliśmy instrukcji, jak w tych wypadkach postępować. Niemcy na ogół uderzali w pokorę i skruchę — tłumaczyli, że bibułę przysyłano im wbrew ich woli. Niektórzy jednak stawiali się hardo. Tych straszyło się aresztowaniem, prowadziło pod karabinem, stawiało przed sądem polowym. Ale na tym się kończyło. Bo cóż? Trzymać w areszcie, czy prowadzić później, ze sobą na wypadek wymarszu — to tylko przysparzało kłopotu.

Były jednak wypadki rozstrzelań. Sam obserwowałem z daleka jedną taką egzekucję. U skazanych znaleziono skład broni i radiostację. Sąd połowy skazał ich na karę śmierci.

Pamiętam torfowiska w pobliżu Ignacewa. Rzekomo w oparciu o nie miały być przygotowane nasze linie obronne. Łudziliśmy się, że tu skończy się nasz, odwrót.

Popasaliśmy tak 8, 9 a może i 10 września. Ostatniego dnia, nie spodziewając się żadnych ewenementów, odmeldowałem się aż do pobudki u dowódcy mojego plutonu, por. Pawłowskiego, i wybrałem się z wizytą do plutonu ppanców, który kwaterował w sąsiedniej wsi, na brydża. Grał ppor. Leonard Vogt, pchor. Jarogniew Koniasty — w cywilu redaktor „Nowego Kuriera”. Nie pamiętam, kto był czwarty. Ppancerniaki postawiły dobrą kolację, lekko zakropioną, pograliśmy i po północy ułożyliśmy się wygodnie spać — w trójkę, w poprzek na dwu gospodarskich łóżkach, z piernatami i pierzynami. Ale nie na długo!

Obudziło nas ostre pukanie w okno:
— Panie poruczniku, alarm! Zbiórka kompanii w Ignacewie przed szkołą!
—    Ładne rzeczy! Jak ja znajdę po nocy swój pluton. A moje manatki?!
—    Nie bójcie się! — uspokajał mnie ppor. Vogt. — Jakoś wam pomożemy.

Pluton miał „bidkę” i konia do wożenia swego „działka ppanc”. Zabrałem się nią z innymi gratami. Odnalazłem po ciemku pluton, który stał już na linii zbiórki. Koledzy nawymyślali mi, że musieli troszczyć się o mój bagaż, ale zabrali wszystko. Nakładałem więc teraz szybko na siebie płaszcz, bo było zimno w drelichach. Obwieszałem się zrolowanym kocem, maską, ładownicami, karabinem, chlebakiem, który zastępował nam plecak i był do niemożliwości wypchany.

W szeregach panował nastrój podniecenia. Podnosiły go panujące ciemności. Nie wolno było palić żadnych ognisk, żadnych świateł. Komendy wydawane były półgłosem.

Z daleka słychać było jakąś kanonadę. W różnych stronach ho-ryzontu świeciły łuny. Bez zwykłego marudzenia, sprawdzania i wyrównywania szeregów ruszyliśmy z miejsca przyspieszonym marszem. Często padała nawet komenda: „biegiem!”

Tuż za nami rozległy się wybuchy. To po przejściu kompanii saperzy wysadzili w powietrze wszystkie mostki czy tamy.

Zatrzymaliśmy się dopiero w Sompolnie. Każdy przysiadał gdzie mógł, na stopniach przed domkiem, na progach, żeby wydyszeć się i wypocząć po tak forsownym marszu. Krążą wiadomości, że ledwie zdążyliśmy wyskoczyć z okrążenia.

Gdy tak siedzieliśmy na rynku w Sompolnie, tylne straże doniosły, że zbliża się niemiecki patrol motocyklowy. Dowódca kompanii, kpt. Abramczyk, bierze kilkunastu żołnierzy i na ich czele wyrusza na jego spotkanie. Udało im się wciągnąć motocyklistów w zasadzkę. Z bliskiej odległości słyszymy gęstą strzelaninę. Karabiny maszynowe trajkoczą. Po pewnym czasie nasz oddział wraca, prowadząc zdobyczny motocykl. Podobno wśród Niemców byli ranni, a może zabici. Jeden motocykl zostawili, ale ludzi zabrali na inne i reszta wycofała się szybko.

Po dłuższym postoju, który trudno nazwać odpoczynkiem, bo ani usiąść, ani położyć się nie można było wygodnie, ruszamy dalej. Ale przed opuszczeniem Sompolna jeszcze jedna atrakcja. Z okien domów padają strzały do kontynuującego odwrót oddziału. Strzelanina. Zatrzymujemy się. Rewizja po domach. Strzelali miejscowi Niemcy, których tu dużo. Czekają oni na bliskie nadejście Hitlera i chcą się z góry przysłużyć. Nie mamy możliwości szukania winnych i wzięcia odwetu. Cofamy się.

Na dłuższy postój zatrzymujemy się we wsi Mostki. Jest tu stacja węzłowa kolejki wąskotorowej, która na trasie z Dąbia przez Koło rozdziela się tu na dwie linie. Jedna idzie przez Sompolno do Piotrkowa Kujawskiego, druga — przez Izbicę Kujawską do Włocławka.

Gdy tylko z całkiem bocznych dróg wyjrzy się na jakieś bardziej uczęszczane szlaki, przygnębiające wrażenie sprawiają ciągnące nimi kolumny uciekinierów. Przed czym uciekają — wiemy, ale dokąd? Gdzie spodziewają się znaleźć bezpieczne schronienie przed hitlerowskimi hordami, o których wandalizmie i okrucieństwie krążą przerażające wieści.

Nieprzerwanym łańcuchem ciągną różnorodne pojazdy: samochody osobowe i wozy drabiniaste, bryczki i karety, wózki dziecięce i rowery, Wózki ręczne i ciężarówki. Przy wozach przywiązane krowy. Prowadzone na sznurku kozy. Na wozach ludzie i cały ich dobytek. Wśród tobołów klatki z drobiem, czasem owca lub pies na łańcuchu. Płaczące dzieci, lamentujące kobiety. Upadający ze zmęczenia piechurzy z węzełkami na plecach. Wszystko ucieka przed wojną, pchając się nieświadomie w sam środek jej niebezpieczeństwa, utrapień i cierpień.

I pochód ten towarzyszy teraz cofającemu się wojsku przez wiele dni. Odrywamy się od niego schodząc na jakieś okólne drogi, a po jakimś czasie znów spotykamy te same znajome fragmenty wielkiego, ponurego pochodu, ciągnącego na wschód.

Kilkakrotnie spotykamy w tych nawrotach ogromne stado krów, wędrujące gdzieś spod Leszna. Właściciel majątku, nie chcąc by dostały się w ręce hitlerowców, kazał pędzić je na wschód, na Poznań i dalej; I tak popasając przygodnie po rowach przydrożnych, łąkach, ścierniskach wędruje kilkaset krów i jałowizny. Piękne rasowe bydło, wymęczone i wychudłe. Wymiona krów nabrzmiałe są mlekiem, bo konwojenci nie nadążają z dojeniem. Chętnie pozwalają żołnierzom za kilka papierosów czy uciekinierom brać mleko, gdy sobie sami nadoją.

Postój w Mostkach to był chyba 12 albo 13 września. Wyruszamy pod wieczór, bo, ze względu na nieprzyjacielskie samoloty, przemarsze wojska nocą są bezpieczniejsze. Drogi są też mniej zatarasowane przez ciągnące sznury uciekinierów. W nocy przechodzimy przez Babiak. W czasie krótkiego tutaj postoju próbujemy dostać się do jakiegoś sklepu, by kupić coś do jedzenia. Nasze kuchnie karmią nas nieregularnie, ciągle się gdzieś gubią i odnajdują w niesamowitych godzinach.

W czasie marszów nasza czwórka — kpr. Manthey (w cywilu kolejarz), kpr. Leon Golon (motorniczy tramwajów), st. strz. Leonard Czajka (kupiec branży młynarskiej) i autor niniejszych wspomnień — utworzyła zespół troszczący się wspólnie o własne dokarmianie się. Przy każdym dłuższym postoju staramy się kolejno o kupno jakiejś kaczki czy kury i próbujemy namówić gospodynię kwatery, ażeby przygotowała nam z nabytych produktów posiłek. Dochodzimy do wniosku, że taki smaczny i obfity posiłek znakomicie podnosi samopoczucie żołnierskie.

Maszerujemy przez lasy brdowskie. Kilkakrotnie wydaje się nam, że już doszliśmy do linii, na której budować się będzie pozycje obronne. I znów niespodziewanie podrywamy się i maszerujemy dalej. Czasem zdąży się człowiek przespać, a czasem ledwie oczy przymknie, gdy nadchodzi rozkaz do dalszego marszu. Czasem kuchnia ledwie zaczyna wydawanie posiłku, a kompania już wyrusza w drogę.

Rankiem 14 (a może 13?) września docieramy pod Kłodawą do „autostrady” Poznań-Warszawa. Szosa nosi ślady powietrznych bombardowań — leje po bombach w nawierzchni szosy i po bokach, rozbite wozy. W rowach cuchną padła koni i bydła, leży porzucone przez uciekinierów rozliczne dobro. Często na polu w pobliżu szosy widnieją świeżo usypane groby. Krzyżyk z patyków, a na tekturce czy kartce papieru wypisane nazwisko pochowanych tu ofiar nalotu. A czasem po prostu, bezimiennie: ,,3 mężczyzn, 12 kobiet, 4 dzieci” itp.

Szosą idziemy krótko. Schodzimy do jakiegoś majątku w pobliżu drogi, widać bogatego, bo zabudowania są obszerne, stodoły solidne, murowane. Śpimy i marudzimy tu cały dzień, dalej wyruszamy dopiero przed zapadnięciem zmroku. Mijamy Krośniewice. Znów na dzień schodzimy z szosy głównej. W czasie nocnego marszu ponownie ze wszystkich stron widzimy łuny pożarów. Bez przerwy słychać to bliższą, to dalszą kanonadę.

Jesteśmy w okolicach Kutna, ale obchodzimy jakoś bokiem miasto. Odbywa się koncentracja poznańskiej Obrony Narodowej. Kpt. Abramczyk wymienił zdobyczny motocykl, a może popsuł mu się, ale za to zdobył konia. Co prawda koń i jeździec nie są zbyt dobrze ze sobą zgrani, ale zawsze to lepiej jechać wierzchem niż walić piechotą. No i większy szyk, gdy dowódca kompanii paraduje konno.

W czasie marszu dowiadujemy się, że dowódca batalionu, kpt. Sęk, dokona przeglądu kompanii. Podciągamy się, żeby jako tako wyglądać. Istotnie defilujemy wkrótce przed dowódcą baonu. Ma nas też lustrować dowódca brygady.
— Widocznie zanosi się na bitwę — domyślają się żołnierze.
Do drugiej defilady jednak nie dochodzi. Podobno w jednym z samochodów, jakie nas od czasu do czasu w czasie marszu mijają, siedział dowódca brygady, dokonując lotnego przeglądu.

Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy na polu bitwy. Artylerię słyszymy bez przerwy, to bliżej, to dalej. Krążą nisko samoloty. Ale o ogólnej sytuacji mamy dosyć mętne pojęcie. Urywki wiadomości z radia są przygnębiające. Wygląda na to, że cała Polska jest zalana przez najeźdźców. My znajdujemy się na jednej z nielicznych wysepek, na których trzyma się jeszcze polskie wojsko, i chyba tylko wojsko, bo o żadnych innych władzach się nie słyszy. Wszędzie panuje popłoch, nieład oraz paniczna ucieczka.

Popołudniem 16 września zajmujemy kwatery we wsi Leopoldowo — po kilku w chłopskich chałupach. Mimo zmęczenia postanawiamy zająć się trochę swoim wyglądem. Są lepsze do tego warunki, niż w dworskich stodołach albo w lesie. O miednicę łatwiej i o ciepłą wodę. Zabieramy się do gruntownego mycia, golenia, nawet prania. Z gospodynią łatwo dobijamy transakcji co do jakiegoś młodego kogutka i rosołu z makaronem. Ale te zwykle skuteczne na podniesienie humoru sposoby nie działają należycie. Idę na kwaterę do por. Pawłowskiego, który ma aparat kryształkowy, posłuchać wiadomości radiowych. Ale w słuchawkach słychać dużo trzasków, a mało konkretnych informacji. Podejrzewam, że niektóre wiadomości, choć przeplatane patriotycznymi piosenkami, są fałszywe, że rozsiewa je hitlerowska propaganda.

Wygląda na to, że dziś na noc nie wyruszymy, że wreszcie będzie się można wyspać wygodnie. Choć dookoła nie milkną głuche grzmoty artyleryjskiej kanonady, choć po niebie pełzają łuny jakichś pożarów.

Jest jeszcze szaro na świecie, gdy budzi nas alarm. Ubieramy się szybko. Nie ma mowy o zwykłych zbiórkach, raportach, modlitwie i śniadaniu. Z chłopskich zagród wysuwają się na drogę drużyny w szyku bojowym i jedna za drugą ciągną w pole, by zająć stanowiska. Za wsią na polu trafiamy na gotowe okopy strzeleckie. Widocznie odbywały się tutaj jakieś ćwiczenia wojskowe. Szalona okazja! Zaoszczędzi to nam kopania, którego bardzo nie lubię. Tyleśmy już nakopali różnych rowów przeciwczołgowych i okopów, niechże skorzystamy teraz z cudzej pracy.

Stanowiska strzeleckie mamy nienadzwyczajne. W odległości kilkudziesięciu kroków przed nami ciągnie się pas olszynki. Zasłania nam widok na szosę, która przecina zarośla. Pole widzenia i ostrzału niewielkie. Ale na razie nic się nie dzieje. Urządzam się wygodnie w swoim dołku — rozkładam koc, płaszcz. Posilam się „suchym prowiantem”, czyli komiśniakiem z jabłkiem na okrasę. Zapalam dobrego papierosa. Takie miłe chwile na wojnie nie trwają długo. W pewnym momencie od szosy biegnącej po prawej ręce sygnalizują ukazanie się nieprzyjacielskiego patrolu motorowego. Puszczamy go blisko. Nagle wybucha gwałtowna strzelanina. Szczekają karabiny maszynowe. Motocykle ostrzeliwując się szybko zawracają i odprowadzone naszą pukaniną zwiewają do swoich.

Znów chwila spokojna. Można zapalić!

Nie miałem zegarka i nie pamiętam, jak długo trwaliśmy na swoich wygodnych stanowiskach. W pewnym momencie (słońce już było wysoko i przygrzewało porządnie) ujrzeliśmy przed sobą rozwiniętą tyralierę niemiecką. Osłaniały ją zarośla olszyny. Posuwali się ku nam powoli, krótkimi skokami. Kanonada artyleryjska grzmiała już na dobre. Coraz bliżej z tyłu za naszą linią wybuchały pociski. Coraz częściej przelatywały samoloty, pikując nad naszymi głowami. Nagle na całej linii zrywa się strzelanina karabinowa. Trzeszczą karabiny maszynowe. A słońce przyjemnie przygrzewa.

Cały swój ekwipunek rozłożyłem w okopie: chleb, łopatkę, maskę gazową. Nic nie krępuje swobody ruchów przy strzelaniu do podrywających się w tyralierze Niemców. Jakoś nie przybliżają się do nas — chyba po skoku odpełzają z powrotem na dawną pozycję.
A tu nagle od sąsiada z prawej strony dobiega mnie rozkaz:
— Wycofujemy się! Skokami biegiem do tyłu! Podaj rozkaz w lewo!

Przekazuję rozkaz w lewo i dalejże zbierać swoje manatki do ewakuacji. Ale za chwilę widzę, jak z obu stron koledzy podrywają się ze swych okopów i biegną skokami do tyłu, do wsi.
Ładne rzeczy! Zostanę i Niemcy mnie zagarną!
Niech się dzieje co chce! Nie wezmę koca! Nie włożę płaszcza, bo mi rejteradę utrudni.
Zrywam się! Przede mną stumetrowy może pas zoranego pola. Nogi grzęzną w pulchnej ziemi, wyciągam je z trudem. A tu: „bzyk! bzyk!” koło ucha, jakby mnie pszczoły opadły. Padam na ziemię. Uświadamiam sobie, że te bzyki — to kulki. Że to do mnie mierzą, jak do zająca. Szczęście, że to nie strzelcy wyborowi!...

Jeden, drugi, trzeci skok. Coraz krótsze. Już mi nogi mdleją i dech zapiera. Moje manatki podskakują na mnie, trzęsą się i utrudniają bieg. Po bokach już pusto — moi sąsiedzi poznikali już w zabudowaniach.

Leżę w głębokiej bruździe. Kulki przelatują górą. Pryska ziemia pod serią z cekaemu.
— Spokojnie, spokojnie! — mityguję walące zbyt mocno serce — Jeszcze mnie nie trafili.

Zrzucam z siebie cały ekwipunek — cały obecny swój stan posiadania układam w bruździe. Szkoda chlebaka z żelazną porcją żywności, maski gazowej, kryjącej dziesięć paczek papierosów. Łopatki żołnierz nigdy nie powinien się pozbywać. Ale trudno — za bardzo szturcha mnie w biegu po łydkach. Zostawiam tylko pas z ładownicą i karabin. I... bez padania jednym długim, niezgrabnym skokiem biegnę przez zoraną rolę, dopadam linii zabudowań i lecę na łeb, staczam się do jakiegoś rowu. Był to pewnie dół przygotowany na ziemniaki. Docieram nim, osłonięty od kul i wzroku nieprzyjaciela, za węgieł jakiegoś budynku, gdzie mogę spokojnie odetchnąć, nabrać tchu, nie słyszeć syku koło uszu.

Ktoś mnie woła. Już jestem między swoimi. Kryjąc się za przygodnymi zasłonami ostrzeliwują niemiecką tyralierę. Koledzy widzieli mój bieg z przeszkodami. Gdy padłem w bruzdę, myśleli, że już koniec ze mną.
Dobrze jest nie być samotnym!
Co prawda nie ma warunków na jakieś towarzyskie pogawędki, bo huków dookoła co niemiara: straszą samoloty, nisko przelatują pociski i wybuchają w pobliżu. Od wybuchów to tu, to tam błyskają płomienie ognia, zrywają się pożary. Ale w towarzystwie łatwiej to znieść -— nie tak straszą kule i na humor się człowiek zdobywa.
Nie ma co siedzieć w zabudowaniach i czekać aż zaczną się palić na dobre. Dookoła pełno już dymu. Zebrana gromadka rusza na poszukiwanie reszty kompanii. Z drogi dopiero widać, że płonie już cała wioska. Nikt nie ratuje, widocznie mieszkańcy uciekli. Ale dokąd? Gdzie się podziały kobiety z małymi dziećmi, których całe gromadki bawiły się tu jeszcze wczoraj?

W lasku po drugiej stronie szosy odnajdujemy kompanię. To znaczy kilkunastu wprawdzie tylko żołnierzy, ale jest z nimi dowódca kompanii, kpt. Abramczyk, i dowódca pierwszego plutonu por. Pawłowski.

Dostajemy rozkaz zajęcia stanowisk w brzozowym lasku i wykopania sobie strzeleckich dołków. Udało mi się ulokować w pobliżu kapitana. Pewniej się człowiek czuje w sąsiedztwie doświadczonego żołnierza. Jeden z „okopanych” już żołnierzy pożycza mi łopatkę. Kopię, ale piasek jest suchy i sypki — kiepska z niego osłona przed kulkami.

Na naszych pozycjach robi się coraz goręcej. Karabiny maszynowe, jak siekierką ścinają młode brzózki nad naszymi głowami. Co raz wybucha warkot nurkującego samolotu, aż przyciska człowieka do ziemi. Wybuchy bomb rzucanych z góry mieszają się z wstrząsami wybuchów artyleryjskich pocisków, a z daleka słyszymy przeciągły grzmot niemal bez przerwy.

W pewnej chwili od strony szosy słyszymy warkot ciężkiego samochodu — pancerka ustawiła się w pobliżu i rozpoczyna ostrze-liwanie naszego lasku. Przed nami, wśród brzózek, widzimy prze-skakujące sylwetki niemieckiej tyraliery. Są coraz bliżej. Dzieli nas od nich odległość kilkudziesięciu zaledwie kroków.

—    Musimy ich trochę przepłoszyć — mówi kapitan.
Podaje komendę: „Bagnet na broń!”
—    Do ataku! Na nich! Hurra! — wrzeszczymy dodając sobie krzykiem odwagi.

Zrywamy się ze swych stanowisk i biegniemy kilkanaście kroków, niby to do ataku na bagnety. Niemcy nie wytrzymują psychicznie. Podrywają się ze swych stanowisk i nawiewają. My padamy i strzelamy za nimi. Kolejno wycofujemy się na dawne pozycje — jedni podtrzymują ogień, inni skokami biegną do tyłu.

Po pewnym czasie oni znów się zbliżają. I ponownie trwa wymiana strzałów. Nasz atak na bagnety powtarza się kilka razy. Nie wiem, co by było, gdyby Niemcy przyjęli go odważnie. Na pewno nie mieliśmy wielkiego zapału do szermierki, ale oni jednak łatwiej załamywali się psychicznie.

Leżymy znów naprzeciwko siebie, polska i niemiecka tyraliera, i strzelamy do siebie wzajemnie.

Wybrałem sobie jednego Niemca i próbuję go ustrzelić, gdy się wychyli do strzału. Widocznie i ja jemu przypadłem do gustu, bo gdy on strzela, to mi kulka bzyka koło ucha kąśliwie. Jeden, drugi strzał. Obydwaj jakoś żyjemy. Staram się mierzyć dokładnie, ale okulary mi zaparowały, muszę je przetrzeć. Zdejmuję okulary, wyciągam z kieszeni chusteczkę, wychylam głowę i zaczynam przecierać szkła.

W tej chwili dostaję mocne uderzenie, jakby młotkiem albo kamieniem w tył głowy. Zadzwoniły mi dzwony w uszach i gdzieś w mózgu. Utknąłem nosem w piasek.

Staram się zebrać myśli, ale trudno mi to idzie.
„Co się stało?”.
Ostrożnie dotykam ręką potylicy. Boli. Dłoń mokra. Oglądam, cała czerwona.

—    Co wam jest? — pyta kapitan Abramczyk.
—    Lekki postrzał głowy! — melduję nie bez satysfakcji.
—    Wycofajcie się i niech was opatrzą!

Wycofać się nie jest łatwo, bo trzeba pełzać w tył, nie podnosząc się. Nakładać opatrunek pod siekącymi nisko cekaemami też dość trudno. Kolega Ekert, owijając mi bandażem (każdy z nas nosił przy sobie paczuszkę Czerwonego Krzyża z osobistym opatrunkiem) głowę, chwali się, że na kursie Czerwonego Krzyża wyspecjalizował się w nakładaniu czapeczki Hipokratesa.

—    Będziecie mogli strzelać? — pyta kapitan.
—    Nie bardzo! We łbie mi huczy...
—    Ale granatami rzucać możecie? Musimy granatami odpędzić tę pancerkę, bo nam życie zatruwa.

Dostaję granat i zaczynam pełznąć w stronę szosy, gdzie stoi niemiecki samochód pancerny.,
Nagle... potworny huk, szarpnięcie, ostry ból w lewej ręce.

Pierwsza myśl — niedorzeczna — granat mi wybuchł w ręku.

Niemożliwe! Boli mnie przecież lewa ręka, a granat trzymam w prawej. I jeszcze nie odbezpieczony. Spoglądam ostrożnie na tę lewą rękę. Żałosny widok! Dłoń poszarpana i zakrwawiona, puchnie jak ciasto na drożdżach. Urwany kciuk i dwa środkowe palce.

Ja się więcej nie bawię! — oświadczyłem zdecydowanie. — Przy-czepili się do mnie jednego. To mi się nie podoba!
—    Podnoś rękę w górę — radzi któryś z kolegów — żeby krwi za dużo nie uchodziło. Jak się trochę uciszy, to ci dam swój opatrunek.

Położyłem się więc na wznak i trzymam rękę opartą na łokciu, podnosząc krwawiącą dłoń w górę.

Nagle nowy wybuch zupełnie blisko, nowe bolesne szarpnięcie w lewą rękę i — zwisa biedaczka bezwładnie, cała mocno pogruchotana.

— No, teraz to już nie warto nawet opatrywać — mówię patrząc współczująco na tę krwawą szmatę.

Przy okazji drobny jakiś rykoszet trafił mnie w głowę, przecinając bandaż nad lewą skronią i lekko tylko raniąc skórę. Naprawdę przyczepili się do mnie...

Nie boli mnie nawet zbytnio. Krew sączy i wsiąka w suchy piasek. Prószą na ranę ścięte liście zranionych brzóz. Słońce grzeje mocno, przypieka. Na miękkim ciepłym piasku leży się wygodnie.

Teraz nikt już ode mnie niczego nie może wymagać. Nic nie muszę... No, tak! Przecież to jest mój urlop — nie skończyły się jeszcze wakacje. Kiedy to mieliśmy pójść z dziećmi i żoną na rydze? W lesie jest tak błogo, cicho i spokojnie. A tu ten nieznośny warkot, trzaski, huki.

—    Obandażować ci rękę? — pyta podpełzając któryś z kolegów.
—    Nie! Nie warto tego ruszać! Będzie bolało, a i tak nic nie pomoże. Chyba się prześpię! — odpowiadam leniwie.

Oszałamia mnie miłe ciepło i monotonny hałas. Ułożyłem sobie pogruchotaną rękę na piersi. Krew wsiąka w drelichową bluzę. Drażni mnie zapach krwi, jak w szlachtuzie. W głowie szumi, jak po kilku kieliszkach wódki. Myśli się mącą. Jawa miesza się z półsnem.

Idę ścieżką pomiędzy dwiema ścianami zboża. Kłosy muskają mnie po twarzy. Nade mną krąży piękny kolorowy motyl — chyba to paź królowej. Jak uchował się w tej strzelaninie? Gdzie się podziały wszystkie ptaki? Poginęły, czy udało im się uciec. Chyba mają gniazda w tym lasku. Czy ocaleją?

Gdzieś z daleka od tej piekielnej strzelaniny, w dalekim polu jest cicho i spokojnie. Dzieci zbierają kwiaty na miedzach, układają wiązanki.

—    Ja dla tatusia na biurko! — mówi Ewa. — A jutro pójdziemy na rydze!
—    Wiem, jak się poznaje prawdziwego rydza — chwali się Andrzej. Gdy go skaleczysz nożem, płynie krew...

Krew płynie, krzepnie, zasycha na bluzie. Przesiąkła pewnie już przez koszulę. Miesza się z potem. Jest gorąco.
Huki oddaliły się i przycichły. Jest prawie cicho. Tylko jakieś ludzkie głosy, jakieś krzyki.

—    Poddajemy się! — mówi do mnie leżący w pobliżu kolega. Podnosi się.
Ze wszystkich stron wstają też inni. Rzucają karabiny, podnoszą ręce do góry.
—    Mnie to już nic nie obchodzi — myślę z ulgą — ja już wypadłem z gry.

W naszej brzezince nowy ruch i bieganina. Padają niemieckie komendy, nieprzyjemne brutalne krzyki. Drapieżne, chrapliwe: Rraus! powtarza się, jak echo.

Podchodzi do mnie Niemiec z automatem.
—    Steh auf! — krzyczy.
Jakoś mnie nie przeraża.
—    Kann nicht! — mruczę.
Kopie mnie nogą, ale odchodzi. Zatacza się. Jest najwyraźniej pijany.

Niemcy otaczają naszych i odprowadzają ku szosie. Zostaję sam. Robi mi się nieprzyjemnie, ogarnia niepokój, strach. Samotność jest niedobra.

Wraca jeden z kolegów.
—    Możesz wstać? — pyta — Pomogę ci.
—    Spróbuję!

Przy poruszeniu ręka boli wściekle. Wrzasnąłem z bólu. Przerażony kolega cofa się.
—    Poczekaj spróbuję sam...

Zdrową ręką zbieram tę okaleczoną, układam na brzuchu i pod-trzymuję. Próbuję dźwignąć się z ziemi. Każdy ruch uraża, aż wierci w mózgu. Kolega podpiera mnie z prawej strony. Staję na nogach. Idziemy do szosy.

Stoi tu już cała gromadka z naszej brzezinki. Ustawieni w trójki. Jeden żołnierz ranny w brzuch leży na rozłożonym kocu. Poniosą go zdrowi koledzy. Proponują rai też takie prowizoryczne nosze, ale wolę trzymać się w szeregu.

Na czele kpt. Abramczyk, za nim dowódca I plutonu por. Pawłowski. Ustawiają mnie w pierwszej trójce w środku -— jeden trzyma mnie w pół, drugi pod prawe ramię.

— Marsz!
Wleczemy się szosą. Mijamy dymiące jeszcze zgliszcza Leopoldowa.
„Z której to chałupy wyszliśmy dziś o świcie?”

Mijamy pancerkę, która nam tyle dokuczyła. Żołnierzom kuchnia podwiozła właśnie obiad. Poprzysiadali na rowie i jedzą gulasz z menażek. Przyglądają się nam. Coś wykrzykują z kpinami. Dalej — kilka szarych osobowych samochodów przystanęło na szosie. Spora grupa oficerów. Oglądają mapy. Srebrzy się grube epolety i akselbanty. Jakiś sztab. Jest godzina 4.00 po południu 17 września.

W koszarach dowiedziałem się, że batalion już wcześniej wymaszerował na kilkudniowe ćwiczenia w kierunku Buku. Otrzymałem karabin i ładownice oraz rozkaz przyłączenia się z kilku jeszcze maruderami do taboru, który wyrusza na noc w ślad za batalionem.
Odnalazłem swoją kompanię, zakwaterowaną w folwarku Kalwy. Obozowaliśmy w wielkich stodołach dworskich. Czuliśmy się tu trochę jak na wycieczce wakacyjnej. Dowództwo nie przemęczało nas ćwiczeniami polowymi. Kąpaliśmy się w pobliskim jeziorze. Kopaliśmy bez większego zapału i przekonania rowy przeciwczołgowe, co było wówczas w modzie. Ale nastroje panowały dość ponure, w powietrzu wisiało pytanie: czy to już wojna, czy jeszcze się odwlecze?
Wieczorem 31 sierpnia w naszej wsi ujrzeliśmy afisz ogłaszający powszechną mobilizację. Wątpliwości przerodziły się już tylko w oczekiwanie wybuchu.
Byliśmy w polu, przy kopaniu rowów przeciwczołgowych, gdy 1 września (około południa) przeleciało nad nami kilka eskadr samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Później dowiedzieliśmy się, że były to samoloty wracające po bombardowaniu Poznania. Jeden z nich wyglądał na uszkodzony, leciał na końcu i bardzo nisko, jakby opadał. Kilku żołnierzy strzelało do niego, wierząc, że dobry strzelec przy odrobinie szczęścia (gdy trafi np. w bak z benzyną) może strącić samolot. A wtedy Virtuti Militari ma w kieszeni. Z czasem przekonali się, że to nie jest zbyt bezpieczna zabawa.
Dyskusje i komentarze w związku z mobilizacją, samolotami, bardzo nieregularnie dochodzącymi wieściami ze świata, brakiem wiadomości o pozostałych w domu rodzinach — stawały się coraz bardziej minorowe.
W nocy kompania porozstawiała placówki przy drogach. Już nad ranem, o świcie, rozpoczął się ciąg wozów i innych pojazdów od zachodu ku Poznaniowi. Mieliśmy rozkaz zawracać wozy uciekinierów, uspokajać ludzi i zalecać siedzenie na swoich miejscach. Ale od granicy szły zastraszające wiadomości. Jakiś sierżant rezerwy w mundurze, wędrujący ze Zbąszynia, opowiadał o walkach, jakie się tam toczyły. Z wkraczającymi Niemcami walczy ludność, cywilna, dawni powstańcy, bo polskiego wojska już nie ma. Miejscowi Niemcy uprawiają dywersję.
W niedzielę od wczesnego ranka batalion stał w pogotowiu marszowym. Wyruszyliśmy jednak dopiero koło południa, bocznymi drogami w stronę Poznania. Po drodze widzieliśmy artylerię ukrytą w lesie. Zostali za nami. Nic dziwnego! Przecież my jesteśmy wojsko drugiej linii, nie wyposażone zresztą do walki. W drelichowych mundurach, uzbrojeni w karabiny Berthier 98, okropne graty, zbierane pewnie na polach bitew I wojny światowej. Erkaem przypadał jeden na pluton. Pluton ppanców dopiero przed wyruszeniem otrzymał działko przeciwpancerne i nie zdążył się z nim jeszcze zapoznać.
Późnym popołudniem doszliśmy zmęczeni trzydziestokilometrowym marszem pod Poznań. Odpoczywaliśmy dość długo w okolicach Ogrodu Botanicznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku maszerowaliśmy przez zaciemnione miasto.
W mieście czuło się nastrój przygnębienia. Przechodnie na ulicach obdarzali żołnierzy papierosami, żywnością, owocami. Pytali nas z niepokojem, czy za nami jest jeszcze jakieś wojsko, czy też jesteśmy ostatnimi oddziałami wycofującymi się od granicy na wschód. Pocieszaliśmy ich, że jesteśmy drugą linią, a za nami jest jeszcze dużo wojska. Tak też myśleliśmy. Nikt nie znał dobrze stanu faktycznego.
Wielu kolegów, przechodząc tak blisko rodzinnych domostw, zdążyło „wyskoczyć”, choćby tylko dowiedzieć się o losy swych najbliższych. Wracali z ponurymi minami. Ludzie byli przerażeni skutkami bombardowań. Większość władz i urzędów pouciekała z miasta. Kto mógł wyjeżdżał lub przygotowywał się do ucieczki. Brakowało jednak środków transportu.
Na Bródce, na chodnikach ulicy i rynku, czekały na nas stoły zastawione pożywieniem. Panie z Czerwonego Krzyża rozdają herbatę, kawę, karmią chlebem, bułkami, kiełbasą, obdarzają papierosami, słodyczami.
Następny odpoczynek — w lasku na Głównej. Czekamy nie wiedzieć na co i nie wiadomo-, jak długo to potrwa. Owijamy się w płaszcze i układamy do snu na gołej ziemi.
Wczesnym rankiem opróżniona z bagażu ciężarówka jedzie do miasta, gdzie w opuszczonych magazynach monopolu tytoniowego można brać całymi skrzyniami papierosy. Wraca szybko z ładunkiem najprzedniejszych gatunków. Auto trzeba szybko opróżnić i zwrócić taborom. Rozdziela się więc papierosy między żołnierzy. Każdy dostaje po dwadzieścia pięć paczek. Pięćset sztuk „specjalnych egipskich” albo eksportowych „Silesia” — gatunki, na które trudno było sobie pozwolić w cywilu (o ile pamiętam pudełko „specjalnych egipskich” kosztowało 3 zł 60 gr — duży pieniądz ). Kłopot, jak ten cenny bagaż rozlokować: w chlebaku, w masce przeciwgazowej, w kieszeniach, w ładownicach.
Wczesnym rankiem, po śniadaniu, wyruszamy. Nie wiemy jeszcze, że będzie to długi marsz, dwutygodniowy. Marsz do klęski!
Maszerujemy szosą Poznań-Warszawa. Jeszcze dość rzadko pada komenda: „Lotnik! Kryj się!” — komenda, która później stanie się prawdziwym koszmarem.
Pod wieczór w okolicach Nekli schodzimy z szosy na boczną drogę, w las, i rozkładamy się obozem na noc. Z pobliskiej wsi znosimy słomę na posłanie. Po upalnym dniu noc jest dość chłodna. Ziębniemy na noclegu bez dachu nad głową.
Rano wracamy do szosy lasami. Podobno do Wrześni jest ok. 10 km, ale dochodzą nas stamtąd huki bombardowania, widzimy kłęby dymów i błyski ognia. W powietrzu krąży masa samolotów. Zniżają się nad lasem, szukają w nim wojska.
Nasz marsz co kilkanaście minut przerywany jest komendą: „Lotnik!”
Zatrzymano jakichś podejrzanych ludzi, którzy stale kręcą się w pobliżu wojskowych kolumn. Mieli przy sobie lusterka, którymi nadawali sygnały lotnikom. Szybko składa się sąd wojenny. Udo-wodniono im szpiegostwo i skazano na karę śmierci. Wyrok został wykonany. Ale to nie poprawia nastroju. Wieści o szpiegach zrzuconych z samolotów powtarzają się.
Cały dzień trwa ten żółwi marsz. Dopiero pod wieczór przecinamy szosę główną i skręcamy na boczną, prowadzącą do Gniezna. Widzimy bliżej i dalej łuny ze wszystkich stron. Podobno palą się Września i Gniezno.
Ta i inne noce pomieszały mi się we wspomnieniach. Trudno jest ustalić dziś dokładną chronologię, kiedy wspominamy Wrzesień, spotykając się z kolegami-towarzyszami tego ponurego marszu. Chyba to w nocy z 5 na 6 września dotarliśmy do Witkowa. Coś sobie przypominam, że w kilku zafundowaliśmy sobie kaczkę i gospodyni, w której obejściu obozowaliśmy, upiekła ją nam na późne śniadanie. A może to było następnego dnia, kiedy doszliśmy bocznymi, piaszczystymi drogami do Jeziora Powidzkiego i okrążaliśmy je brnąc przez jakieś piaski? Nie byłem zbyt wytrwałym piechurem i ledwie już wlokłem nogi. Na postojach przewracałem się, zdecydowany nie ruszyć się już dalej, ani kroku. Ale... na rozkaz marszu znów się mobilizowałem i brnąłem dalej, żeby się nie oderwać od swoich.
Obozowaliśmy znów w lesie, pod gołym niebem, opatrując oparzenia i pęcherze na stopach. Chyba to było 7, a może 8 września, gdy przekroczyliśmy dawną granicę zaborów Poznańskiego i Kongresówki. Zatrzymaliśmy się w Ignacewie, kilka kilometrów od Sompolna. Zanosiło się na dłuższy postój. Kompania rozkwaterowana była w poszczególnych gospodarstwach. Nastroje wśród ludności nie były dobre. Opowiadano dużo o niemieckich spadochroniarzach, zrzucanych z samolotów z motocyklami, karabinami maszynowymi, radiostacjami. Może to była propaganda szeptana, bo w okolicy było dużo Niemców-kolonistów. Wśród nich działała agitacja hitlerowska już kilka miesięcy przed wojną.
Nasze patrole przeprowadzały rewizję w sąsiedniej kolonii. Znaj-dowano prasę niemiecką, bibułę hitlerowską, korespondencję z krewnymi w Trzeciej Rzeszy. Nie mieliśmy instrukcji, jak w tych wypadkach postępować. Niemcy na ogół uderzali w pokorę i skruchę — tłumaczyli, że bibułę przysyłano im wbrew ich woli. Niektórzy jednak stawiali się hardo. Tych straszyło się aresztowaniem, prowadziło pod karabinem, stawiało przed sądem polowym. Ale na tym się kończyło. Bo cóż? Trzymać w areszcie, czy prowadzić później, ze sobą na wypadek wymarszu — to tylko przysparzało kłopotu.
Były jednak wypadki rozstrzelań. Sam obserwowałem z daleka jedną taką egzekucję. U skazanych znaleziono skład broni i radiostację. Sąd połowy skazał ich na karę śmierci.
Pamiętam torfowiska w pobliżu Ignacewa. Rzekomo w oparciu o nie miały być przygotowane nasze linie obronne. Łudziliśmy się, że tu skończy się nasz, odwrót.
Popasaliśmy tak 8, 9 a może i 10 września. Ostatniego dnia, nie spodziewając się żadnych ewenementów, odmeldowałem się aż do pobudki u dowódcy mojego plutonu, por. Pawłowskiego, i wybrałem się z wizytą do plutonu ppanców, który kwaterował w sąsiedniej wsi, na brydża. Grał ppor. Leonard Vogt, pchor. Jarogniew Koniasty — w cywilu redaktor „Nowego Kuriera”. Nie pamiętam, kto był czwarty. Ppancerniaki postawiły dobrą kolację, lekko zakropioną, pograliśmy i po północy ułożyliśmy się wygodnie spać — w trójkę, w poprzek na dwu gospodarskich łóżkach, z piernatami i pierzynami. Ale nie na długo!
Obudziło nas ostre pukanie w okno:
— Panie poruczniku, alarm! Zbiórka kompanii w Ignacewie przed szkołą!
—    Ładne rzeczy! Jak ja znajdę po nocy swój pluton. A moje manatki?!
—    Nie bójcie się! — uspokajał mnie ppor. Vogt. — Jakoś wam pomożemy.
Pluton miał „bidkę” i konia do wożenia swego „działka ppanc”. Zabrałem się nią z innymi gratami. Odnalazłem po ciemku pluton, który stał już na linii zbiórki. Koledzy nawymyślali mi, że musieli troszczyć się o mój bagaż, ale zabrali wszystko. Nakładałem więc teraz szybko na siebie płaszcz, bo było zimno w drelichach. Obwieszałem się zrolowanym kocem, maską, ładownicami, karabinem, chlebakiem, który zastępował nam plecak i był do niemożliwości wypchany.
W szeregach panował nastrój podniecenia. Podnosiły go panujące ciemności. Nie wolno było palić żadnych ognisk, żadnych świateł. Komendy wydawane były półgłosem.
Z daleka słychać było jakąś kanonadę. W różnych stronach ho-ryzontu świeciły łuny. Bez zwykłego marudzenia, sprawdzania i wyrównywania szeregów ruszyliśmy z miejsca przyspieszonym marszem. Często padała nawet komenda: „biegiem!”
Tuż za nami rozległy się wybuchy. To po przejściu kompanii saperzy wysadzili w powietrze wszystkie mostki czy tamy.
Zatrzymaliśmy się dopiero w Sompolnie. Każdy przysiadał gdzie mógł, na stopniach przed domkiem, na progach, żeby wydyszeć się i wypocząć po tak forsownym marszu. Krążą wiadomości, że ledwie zdążyliśmy wyskoczyć z okrążenia.
Gdy tak siedzieliśmy na rynku w Sompolnie, tylne straże doniosły, że zbliża się niemiecki patrol motocyklowy. Dowódca kompanii, kpt. Abramczyk, bierze kilkunastu żołnierzy i na ich czele wyrusza na jego spotkanie. Udało im się wciągnąć motocyklistów w zasadzkę. Z bliskiej odległości słyszymy gęstą strzelaninę. Karabiny maszynowe trajkoczą. Po pewnym czasie nasz oddział wraca, prowadząc zdobyczny motocykl. Podobno wśród Niemców byli ranni, a może zabici. Jeden motocykl zostawili, ale ludzi zabrali na inne i reszta wycofała się szybko.
Po dłuższym postoju, który trudno nazwać odpoczynkiem, bo ani usiąść, ani położyć się nie można było wygodnie, ruszamy dalej. Ale przed opuszczeniem Sompolna jeszcze jedna atrakcja. Z okien domów padają strzały do kontynuującego odwrót oddziału. Strzelanina. Zatrzymujemy się. Rewizja po domach. Strzelali miejscowi Niemcy, których tu dużo. Czekają oni na bliskie nadejście Hitlera i chcą się z góry przysłużyć. Nie mamy możliwości szukania winnych i wzięcia odwetu. Cofamy się.
Na dłuższy postój zatrzymujemy się we wsi Mostki. Jest tu stacja węzłowa kolejki wąskotorowej, która na trasie z Dąbia przez Koło rozdziela się tu na dwie linie. Jedna idzie przez Sompolno do Piotrkowa Kujawskiego, druga — przez Izbicę Kujawską do Włocławka.
Gdy tylko z całkiem bocznych dróg wyjrzy się na jakieś bardziej uczęszczane szlaki, przygnębiające wrażenie sprawiają ciągnące nimi kolumny uciekinierów. Przed czym uciekają — wiemy, ale dokąd? Gdzie spodziewają się znaleźć bezpieczne schronienie przed hitlerowskimi hordami, o których wandalizmie i okrucieństwie krążą przerażające wieści.
Nieprzerwanym łańcuchem ciągną różnorodne pojazdy: samochody osobowe i wozy drabiniaste, bryczki i karety, wózki dziecięce i rowery, Wózki ręczne i ciężarówki. Przy wozach przywiązane krowy. Prowadzone na sznurku kozy. Na wozach ludzie i cały ich dobytek. Wśród tobołów klatki z drobiem, czasem owca lub pies na łańcuchu. Płaczące dzieci, lamentujące kobiety. Upadający ze zmęczenia piechurzy z węzełkami na plecach. Wszystko ucieka przed wojną, pchając się nieświadomie w sam środek jej niebezpieczeństwa, utrapień i cierpień.
I pochód ten towarzyszy teraz cofającemu się wojsku przez wiele dni. Odrywamy się od niego schodząc na jakieś okólne drogi, a po jakimś czasie znów spotykamy te same znajome fragmenty wielkiego, ponurego pochodu, ciągnącego na wschód.
Kilkakrotnie spotykamy w tych nawrotach ogromne stado krów, wędrujące gdzieś spod Leszna. Właściciel majątku, nie chcąc by dostały się w ręce hitlerowców, kazał pędzić je na wschód, na Poznań i dalej; I tak popasając przygodnie po rowach przydrożnych, łąkach, ścierniskach wędruje kilkaset krów i jałowizny. Piękne rasowe bydło, wymęczone i wychudłe. Wymiona krów nabrzmiałe są mlekiem, bo konwojenci nie nadążają z dojeniem. Chętnie pozwalają żołnierzom za kilka papierosów czy uciekinierom brać mleko, gdy sobie sami nadoją.
Postój w Mostkach to był chyba 12 albo 13 września. Wyruszamy pod wieczór, bo, ze względu na nieprzyjacielskie samoloty, przemarsze wojska nocą są bezpieczniejsze. Drogi są też mniej zatarasowane przez ciągnące sznury uciekinierów. W nocy przechodzimy przez Babiak. W czasie krótkiego tutaj postoju próbujemy dostać się do jakiegoś sklepu, by kupić coś do jedzenia. Nasze kuchnie karmią nas nieregularnie, ciągle się gdzieś gubią i odnajdują w niesamowitych godzinach.
W czasie marszów nasza czwórka — kpr. Manthey (w cywilu kolejarz), kpr. Leon Golon (motorniczy tramwajów), st. strz. Leonard Czajka (kupiec branży młynarskiej) i autor niniejszych wspomnień — utworzyła zespół troszczący się wspólnie o własne dokarmianie się. Przy każdym dłuższym postoju staramy się kolejno o kupno jakiejś kaczki czy kury i próbujemy namówić gospodynię kwatery, ażeby przygotowała nam z nabytych produktów posiłek. Dochodzimy do wniosku, że taki smaczny i obfity posiłek znakomicie podnosi samopoczucie żołnierskie.
Maszerujemy przez lasy brdowskie. Kilkakrotnie wydaje się nam, że już doszliśmy do linii, na której budować się będzie pozycje obronne. I znów niespodziewanie podrywamy się i maszerujemy dalej. Czasem zdąży się człowiek przespać, a czasem ledwie oczy przymknie, gdy nadchodzi rozkaz do dalszego marszu. Czasem kuchnia ledwie zaczyna wydawanie posiłku, a kompania już wyrusza w drogę.
Rankiem 14 (a może 13?) września docieramy pod Kłodawą do „autostrady” Poznań-Warszawa. Szosa nosi ślady powietrznych bombardowań — leje po bombach w nawierzchni szosy i po bokach, rozbite wozy. W rowach cuchną padła koni i bydła, leży porzucone przez uciekinierów rozliczne dobro. Często na polu w pobliżu szosy widnieją świeżo usypane groby. Krzyżyk z patyków, a na tekturce czy kartce papieru wypisane nazwisko pochowanych tu ofiar nalotu. A czasem po prostu, bezimiennie: ,,3 mężczyzn, 12 kobiet, 4 dzieci” itp.
Szosą idziemy krótko. Schodzimy do jakiegoś majątku w pobliżu drogi, widać bogatego, bo zabudowania są obszerne, stodoły solidne, murowane. Śpimy i marudzimy tu cały dzień, dalej wyruszamy dopiero przed zapadnięciem zmroku. Mijamy Krośniewice. Znów na dzień schodzimy z szosy głównej. W czasie nocnego marszu ponownie ze wszystkich stron widzimy łuny pożarów. Bez przerwy słychać to bliższą, to dalszą kanonadę.
Jesteśmy w okolicach Kutna, ale obchodzimy jakoś bokiem miasto. Odbywa się koncentracja poznańskiej Obrony Narodowej. Kpt. Abramczyk wymienił zdobyczny motocykl, a może popsuł mu się, ale za to zdobył konia. Co prawda koń i jeździec nie są zbyt dobrze ze sobą zgrani, ale zawsze to lepiej jechać wierzchem niż walić piechotą. No i większy szyk, gdy dowódca kompanii paraduje konno.
W czasie marszu dowiadujemy się, że dowódca batalionu, kpt. Sęk, dokona przeglądu kompanii. Podciągamy się, żeby jako tako wyglądać. Istotnie defilujemy wkrótce przed dowódcą baonu. Ma nas też lustrować dowódca brygady.
— Widocznie zanosi się na bitwę — domyślają się żołnierze.
Do drugiej defilady jednak nie dochodzi. Podobno w jednym z samochodów, jakie nas od czasu do czasu w czasie marszu mijają, siedział dowódca brygady, dokonując lotnego przeglądu.
Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy na polu bitwy. Artylerię słyszymy bez przerwy, to bliżej, to dalej. Krążą nisko samoloty. Ale o ogólnej sytuacji mamy dosyć mętne pojęcie. Urywki wiadomości z radia są przygnębiające. Wygląda na to, że cała Polska jest zalana przez najeźdźców. My znajdujemy się na jednej z nielicznych wysepek, na których trzyma się jeszcze polskie wojsko, i chyba tylko wojsko, bo o żadnych innych władzach się nie słyszy. Wszędzie panuje popłoch, nieład oraz paniczna ucieczka.
Popołudniem 16 września zajmujemy kwatery we wsi Leopoldowo — po kilku w chłopskich chałupach. Mimo zmęczenia postanawiamy zająć się trochę swoim wyglądem. Są lepsze do tego warunki, niż w dworskich stodołach albo w lesie. O miednicę łatwiej i o ciepłą wodę. Zabieramy się do gruntownego mycia, golenia, nawet prania. Z gospodynią łatwo dobijamy transakcji co do jakiegoś młodego kogutka i rosołu z makaronem. Ale te zwykle skuteczne na podniesienie humoru sposoby nie działają należycie. Idę na kwaterę do por. Pawłowskiego, który ma aparat kryształkowy, posłuchać wiadomości radiowych. Ale w słuchawkach słychać dużo trzasków, a mało konkretnych informacji. Podejrzewam, że niektóre wiadomości, choć przeplatane patriotycznymi piosenkami, są fałszywe, że rozsiewa je hitlerowska propaganda.
Wygląda na to, że dziś na noc nie wyruszymy, że wreszcie będzie się można wyspać wygodnie. Choć dookoła nie milkną głuche grzmoty artyleryjskiej kanonady, choć po niebie pełzają łuny jakichś pożarów.
Jest jeszcze szaro na świecie, gdy budzi nas alarm. Ubieramy się szybko. Nie ma mowy o zwykłych zbiórkach, raportach, modlitwie i śniadaniu. Z chłopskich zagród wysuwają się na drogę drużyny w szyku bojowym i jedna za drugą ciągną w pole, by zająć stanowiska. Za wsią na polu trafiamy na gotowe okopy strzeleckie. Widocznie odbywały się tutaj jakieś ćwiczenia wojskowe. Szalona okazja! Zaoszczędzi to nam kopania, którego bardzo nie lubię. Tyleśmy już nakopali różnych rowów przeciwczołgowych i okopów, niechże skorzystamy teraz z cudzej pracy.
Stanowiska strzeleckie mamy nienadzwyczajne. W odległości kilkudziesięciu kroków przed nami ciągnie się pas olszynki. Zasłania nam widok na szosę, która przecina zarośla. Pole widzenia i ostrzału niewielkie. Ale na razie nic się nie dzieje. Urządzam się wygodnie w swoim dołku — rozkładam koc, płaszcz. Posilam się „suchym prowiantem”, czyli komiśniakiem z jabłkiem na okrasę. Zapalam dobrego papierosa. Takie miłe chwile na wojnie nie trwają długo. W pewnym momencie od szosy biegnącej po prawej ręce sygnalizują ukazanie się nieprzyjacielskiego patrolu motorowego. Puszczamy go blisko. Nagle wybucha gwałtowna strzelanina. Szczekają karabiny maszynowe. Motocykle ostrzeliwując się szybko zawracają i odprowadzone naszą pukaniną zwiewają do swoich.
Znów chwila spokojna. Można zapalić!
Nie miałem zegarka i nie pamiętam, jak długo trwaliśmy na swoich wygodnych stanowiskach. W pewnym momencie (słońce już było wysoko i przygrzewało porządnie) ujrzeliśmy przed sobą rozwiniętą tyralierę niemiecką. Osłaniały ją zarośla olszyny. Posuwali się ku nam powoli, krótkimi skokami. Kanonada artyleryjska grzmiała już na dobre. Coraz bliżej z tyłu za naszą linią wybuchały pociski. Coraz częściej przelatywały samoloty, pikując nad naszymi głowami. Nagle na całej linii zrywa się strzelanina karabinowa. Trzeszczą karabiny maszynowe. A słońce przyjemnie przygrzewa.
Cały swój ekwipunek rozłożyłem w okopie: chleb, łopatkę, maskę gazową. Nic nie krępuje swobody ruchów przy strzelaniu do podrywających się w tyralierze Niemców. Jakoś nie przybliżają się do nas — chyba po skoku odpełzają z powrotem na dawną pozycję.
A tu nagle od sąsiada z prawej strony dobiega mnie rozkaz:
— Wycofujemy się! Skokami biegiem do tyłu! Podaj rozkaz w lewo!
Przekazuję rozkaz w lewo i dalejże zbierać swoje manatki do ewakuacji. Ale za chwilę widzę, jak z obu stron koledzy podrywają się ze swych okopów i biegną skokami do tyłu, do wsi.
Ładne rzeczy! Zostanę i Niemcy mnie zagarną!
Niech się dzieje co chce! Nie wezmę koca! Nie włożę płaszcza, bo mi rejteradę utrudni.
Zrywam się! Przede mną stumetrowy może pas zoranego pola. Nogi grzęzną w pulchnej ziemi, wyciągam je z trudem. A tu: „bzyk! bzyk!” koło ucha, jakby mnie pszczoły opadły. Padam na ziemię. Uświadamiam sobie, że te bzyki — to kulki. Że to do mnie mierzą, jak do zająca. Szczęście, że to nie strzelcy wyborowi!...
Jeden, drugi, trzeci skok. Coraz krótsze. Już mi nogi mdleją i dech zapiera. Moje manatki podskakują na mnie, trzęsą się i utrudniają bieg. Po bokach już pusto — moi sąsiedzi poznikali już w zabudowaniach.
Leżę w głębokiej bruździe. Kulki przelatują górą. Pryska ziemia pod serią z cekaemu.
— Spokojnie, spokojnie! — mityguję walące zbyt mocno serce — Jeszcze mnie nie trafili.
Zrzucam z siebie cały ekwipunek — cały obecny swój stan po-siadania układam w bruździe. Szkoda chlebaka z żelazną porcją żywności, maski gazowej, kryjącej dziesięć paczek papierosów. Łopatki żołnierz nigdy nie powinien się pozbywać. Ale trudno — za bardzo szturcha mnie w biegu po łydkach. Zostawiam tylko pas z ładownicą i karabin. I... bez padania jednym długim, niezgrabnym skokiem biegnę przez zoraną rolę, dopadam linii zabudowań i lecę na łeb, staczam się do jakiegoś rowu. Był to pewnie dół przygotowany na ziemniaki. Docieram nim, osłonięty od kul i wzroku nieprzyjaciela, za węgieł jakiegoś budynku, gdzie mogę spokojnie odetchnąć, nabrać tchu, nie słyszeć syku koło uszu.
Ktoś mnie woła. Już jestem między swoimi. Kryjąc się za przy-godnymi zasłonami ostrzeliwują niemiecką tyralierę. Koledzy widzieli mój bieg z przeszkodami. Gdy padłem w bruzdę, myśleli, że już koniec ze mną.
Dobrze jest nie być samotnym!
Co prawda nie ma warunków na jakieś towarzyskie pogawędki, bo huków dookoła co niemiara: straszą samoloty, nisko przelatują pociski i -wybuchają w pobliżu. Od wybuchów to tu, to tam błyskają płomienie ognia, zrywają się pożary. Ale w towarzystwie łatwiej to znieść -—• nie tak straszą kule i na humor się człowiek zdobywa.
Nie ma co siedzieć w zabudowaniach i czekać aż zaczną się palić na dobre. Dookoła pełno już dymu. Zebrana gromadka rusza na poszukiwanie reszty kompanii. Z drogi dopiero widać, że płonie już cała wioska. Nikt nie ratuje, widocznie mieszkańcy uciekli. Ale dokąd? Gdzie się podziały kobiety z małymi dziećmi, których całe gromadki bawiły się tu jeszcze wczoraj?
W lasku po drugiej stronie szosy odnajdujemy kompanię. To znaczy kilkunastu wprawdzie tylko żołnierzy, ale jest z nimi dowódca kompanii, kpt. Abramczyk, i dowódca pierwszego plutonu por. Pawłowski.
Dostajemy rozkaz zajęcia stanowisk w brzozowym lasku i wykopania sobie strzeleckich dołków. Udało mi się ulokować w pobliżu kapitana. Pewniej się człowiek czuje w sąsiedztwie doświadczonego żołnierza. Jeden z „okopanych” już żołnierzy pożycza mi łopatkę. Kopię, ale piasek jest suchy i sypki — kiepska z niego osłona przed kulkami.
Na naszych pozycjach robi się coraz goręcej. Karabiny maszynowe, jak siekierką ścinają młode brzózki nad naszymi głowami. Co raz wybucha warkot nurkującego samolotu, aż przyciska człowieka do ziemi. Wybuchy bomb rzucanych z góry mieszają się z wstrząsami wybuchów artyleryjskich pocisków, a z daleka słyszymy przeciągły grzmot niemal bez przerwy.
W pewnej chwili od strony szosy słyszymy warkot ciężkiego samochodu — pancerka ustawiła się w pobliżu i rozpoczyna ostrze-liwanie naszego lasku. Przed nami, wśród brzózek, widzimy prze-skakujące sylwetki niemieckiej tyraliery. Są coraz bliżej. Dzieli nas od nich odległość kilkudziesięciu zaledwie kroków.
—    Musimy ich trochę przepłoszyć — mówi kapitan.
Podaje komendę: „Bagnet na broń!”
—    Do ataku! Na nich! Hurra! — wrzeszczymy dodając sobie krzykiem odwagi.
Zrywamy się ze swych stanowisk i biegniemy kilkanaście kroków, niby to do ataku na bagnety. Niemcy nie wytrzymują psychicznie. Podrywają się ze swych stanowisk i nawiewają. My padamy i strzelamy za nimi. Kolejno wycofujemy się na dawne pozycje — jedni podtrzymują ogień, inni skokami biegną do tyłu.
Po pewnym czasie oni znów się zbliżają. I ponownie trwa wymiana strzałów. Nasz atak na bagnety powtarza się kilka razy. Nie wiem, co by było, gdyby Niemcy przyjęli go odważnie. Na pewno nie mieliśmy wielkiego zapału do szermierki, ale oni jednak łatwiej załamywali się psychicznie.
Leżymy znów naprzeciwko siebie, polska i niemiecka tyraliera, i strzelamy do siebie wzajemnie.
Wybrałem sobie jednego Niemca i próbuję go ustrzelić, gdy się wychyli do strzału. Widocznie i ja jemu przypadłem do gustu, bo gdy on strzela, to mi kulka bzyka koło ucha kąśliwie. Jeden, drugi strzał. Obydwaj jakoś żyjemy. Staram się mierzyć dokładnie, ale okulary mi zaparowały, muszę je przetrzeć. Zdejmuję okulary, wyciągam z kieszeni chusteczkę, wychylam głowę i zaczynam przecierać szkła.
W tej chwili dostaję mocne uderzenie, jakby młotkiem albo ka-mieniem w tył głowy. Zadzwoniły mi dzwony w uszach i gdzieś w mózgu. Utknąłem nosem w piasek.
Staram się zebrać myśli, ale trudno mi to idzie.
„Co się stało?”.
Ostrożnie dotykam ręką potylicy. Boli. Dłoń mokra. Oglądam, cała czerwona.
—    Co wam jest? — pyta kapitan Abramczyk.
—    Lekki postrzał głowy! — melduję nie bez satysfakcji.
—    Wycofajcie się i niech was opatrzą!
Wycofać się nie jest łatwo, bo trzeba pełzać w tył, nie podnosząc się. Nakładać opatrunek pod siekącymi nisko cekaemami też dość trudno. Kolega Ekert, owijając mi bandażem (każdy z nas nosił przy sobie paczuszkę Czerwonego Krzyża z osobistym opatrunkiem) głowę, chwali się, że na kursie Czerwonego Krzyża wyspecjalizował się w nakładaniu czapeczki Hipokratesa.
—    Będziecie mogli strzelać? — pyta kapitan.
—    Nie bardzo! We łbie mi huczy...
—    Ale granatami rzucać możecie? Musimy granatami odpędzić tę pancerkę, bo nam życie zatruwa.
Dostaję granat i zaczynam pełznąć w stronę szosy, gdzie stoi niemiecki samochód pancerny.,
Nagle... potworny huk, szarpnięcie, ostry ból w lewej ręce.
Pierwsza myśl — niedorzeczna — granat mi wybuchł w ręku.
Niemożliwe! Boli mnie przecież lewa ręka, a granat trzymam w prawej. I jeszcze nie odbezpieczony. Spoglądam ostrożnie na tę lewą rękę. Żałosny widok! Dłoń poszarpana i zakrwawiona, puchnie jak ciasto na drożdżach. Urwany kciuk i dwa środkowe palce.
Ja się więcej nie bawię! — oświadczyłem zdecydowanie. — Przy-czepili się do mnie jednego. To mi się nie podoba!
—    Podnoś rękę w górę — radzi któryś z kolegów — żeby krwi za dużo nie uchodziło. Jak się trochę uciszy, to ci dam swój opatrunek.
Położyłem się więc na wznak i trzymam rękę opartą na łokciu, podnosząc krwawiącą dłoń w górę.
Nagle nowy wybuch zupełnie blisko, nowe bolesne szarpnięcie w lewą rękę i — zwisa biedaczka bezwładnie, cała mocno pogruchotana.
— No, teraz to już nie warto nawet opatrywać — mówię patrząc współczująco na tę krwawą szmatę.
Przy okazji drobny jakiś rykoszet trafił mnie w głowę, przecinając bandaż nad lewą skronią i lekko tylko raniąc skórę. Naprawdę przyczepili się do mnie...
Nie boli mnie nawet zbytnio. Krew sączy i wsiąka w suchy piasek. Prószą na ranę ścięte liście zranionych brzóz. Słońce grzeje mocno, przypieka. Na miękkim ciepłym piasku leży się wygodnie.
Teraz nikt już ode mnie niczego nie może wymagać. Nic nie muszę... No, tak! Przecież to jest mój urlop — nie skończyły się jeszcze wakacje. Kiedy to mieliśmy pójść z dziećmi i żoną na rydze? W lesie jest tak błogo, cicho i spokojnie. A tu ten nieznośny warkot, trzaski, huki.
—    Obandażować ci rękę? — pyta podpełzając któryś z kolegów.
—    Nie! Nie warto tego ruszać! Będzie bolało, a i tak nic nie pomoże. Chyba się prześpię! — odpowiadam leniwie.
Oszałamia mnie miłe ciepło i monotonny hałas. Ułożyłem sobie pogruchotaną rękę na piersi. Krew wsiąka w drelichową bluzę. Drażni mnie zapach krwi, jak w szlachtuzie. W głowie szumi, jak po kilku kieliszkach wódki. Myśli się mącą. Jawa miesza się z półsnem.
Idę ścieżką pomiędzy dwiema ścianami zboża. Kłosy muskają mnie po twarzy. Nade mną krąży piękny kolorowy motyl — chyba to paź królowej. Jak uchował się w tej strzelaninie? Gdzie się podziały wszystkie ptaki? Poginęły, czy udało im się uciec. Chyba mają gniazda w tym lasku. Czy ocaleją?
Gdzieś z daleka od tej piekielnej strzelaniny, w dalekim polu jest cicho i spokojnie. Dzieci zbierają kwiaty na miedzach, układają wiązanki.
—    Ja dla tatusia na biurko! — mówi Ewa. — A jutro pójdziemy na rydze!
—    Wiem, jak się poznaje prawdziwego rydza — chwali się Andrzej. Gdy go skaleczysz nożem, płynie krew...
Krew płynie, krzepnie, zasycha na bluzie. Przesiąkła pewnie już przez koszulę. Miesza się z potem. Jest gorąco.
Huki oddaliły się i przycichły. Jest prawie cicho. Tylko jakieś ludzkie głosy, jakieś krzyki.
—    Poddajemy się! — mówi do mnie leżący w pobliżu kolega. Podnosi się.
Ze wszystkich stron wstają też inni. Rzucają karabiny, podnoszą ręce do góry.
—    Mnie to już nic nie obchodzi — myślę z ulgą — ja już wypadłem z gry.
W naszej brzezince nowy ruch i bieganina. Padają niemieckie komendy, nieprzyjemne brutalne krzyki. Drapieżne, chrapliwe: Rraus! powtarza się, jak echo.
Podchodzi do mnie Niemiec z automatem.
—    Steh auf! — krzyczy.
Jakoś mnie nie przeraża.
—    Kann nicht! — mruczę.
Kopie mnie nogą, ale odchodzi. Zatacza się. Jest najwyraźniej pijany.
Niemcy otaczają naszych i odprowadzają ku szosie. Zostaję sam. Robi mi się nieprzyjemnie, ogarnia niepokój, strach. Samotność jest niedobra.
Wraca jeden z kolegów.
—    Możesz wstać? — pyta — Pomogę ci.
—    Spróbuję!
Przy poruszeniu ręka boli wściekle. Wrzasnąłem z bólu. Przerażony kolega cofa się.
—    Poczekaj spróbuję sam...
Zdrową ręką zbieram tę okaleczoną, układam na brzuchu i pod-trzymuję. Próbuję dźwignąć się z ziemi. Każdy ruch uraża, aż wierci w mózgu. Kolega podpiera mnie z prawej strony. Staję na nogach. Idziemy do szosy.
Stoi tu już cała gromadka z naszej brzezinki. Ustawieni w trójki. Jeden żołnierz ranny w brzuch leży na rozłożonym kocu. Poniosą go zdrowi koledzy. Proponują rai też takie prowizoryczne nosze, ale wolę trzymać się w szeregu.
Na czele kpt. Abramczyk, za nim dowódca I plutonu por. Pawłowski. Ustawiają mnie w pierwszej trójce w środku -— jeden trzyma mnie w pół, drugi pod prawe ramię.
— Marsz!
Wleczemy się szosą. Mijamy dymiące jeszcze zgliszcza Leopoldowa.
„Z której to chałupy wyszliśmy dziś o świcie?”
Mijamy pancerkę, która nam tyle dokuczyła. Żołnierzom kuchnia podwiozła właśnie obiad. Poprzysiadali na rowie i jedzą gulasz z menażek. Przyglądają się nam. Coś wykrzykują z kpinami. Dalej — kilka szarych osobowych samochodów przystanęło na szosie. Spora grupa oficerów. Oglądają mapy. Srebrzy się grube epolety i akselbanty. Jakiś sztab. Jest godzina 4.00 po południu 17 września.

stat4u