001.jpg002.jpg003.jpg

Tadeusz Gicgier - Pierwsza bitwa

W rzadkim lasku po jednej stronie pola znajdowały się stanowiska Polaków. Teraz kołyszą się tu pod lekkim wiatrem łany zbóż, wtedy było po żniwach i między laskami rozciągała się otwarta przestrzeń. Patrzę na mroczną ścianę lasu po drugiej stronie pola, las jest gęsty, świerkowy, na jego skraju wznosi się pagórek, doskonała osłona przed ogniem. Niemcy wiedzieli, gdzie się ukryć. Sami byli niewidoczni, szturmujących Polaków mieli jak na dłoni.
— Złe się stało, że ich tu wpuścili, to nasi powinni byli siedzieć w tym lasku — mówi do mnie pan Antoni.
Stoimy w polu przed niewielkim postumentem, na którym ustawiono skośnie kamień z wmurowaną weń czarną tablicą. Odczytuję nazwiska na tablicy:

por. Wiktor Sas
ppor. Tadeusz Zajdel
kapr. Stefan Dębski
szer. Leon Drezner
szer. Stefan Zimoch

— Zimoch to nasz sąsiad z Krajanki — mówi pan Antoni. — Zginął na swoim polu, pod kopką siana, które kosił.
Tu doszło do pierwszego starcia z Niemcami. W tym miejscu polegli we wrześniu 1939 roku pierwsi polscy żołnierze. Przypadek zrządził, że nie byli to żołnierze regularnego wojska, lecz oddziałów wieluńskiej Obrony Narodowej. Bronili ziemi, na której wyrośli.


Poległych było jednak nie pięciu, a sześciu. Sześć nazwisk wypisano na cmentarnej tablicy w Czastarach, gdzie zostali pochowani. Któryś z żołnierzy został pochowany pod cudzym nazwiskiem.
Istnieje przypuszczenie, że jeden z uczestników bitwy, którego nazwisko figuruje na tablicy cmentarnej — żyje.
Muszę zobaczyć nagrobek w Czastarach, porównać ze sobą tablice: pamiątkową i cmentarną, stwierdzić, kto jest tym żywym pogrzebanym. Muszę go koniecznie odszukać, dowiedzieć się, jak do tego doszło, spytać naocznego świadka, jak wyglądała pierwsza bitwa z Niemcami. Teraz nie myślę jednak o tym, który ocalał. Myślę o tych, którzy polegli.


Wypadli z rzadkiego lasku, biegli tym polem do ataku. Gdy posypały się na nich kule, przypadli na chwilę w rowie.
Las stoi jak dawniej, rów przecina jak wtedy łąkę, na polu znów rośnie zboże. Tylko po nich nie ma śladu. Gdy wsłuchuję się w przestrzeń, krzyczy pustka, którą wypełniali swoimi ciałami. 

Z nazwiskami poległych, znajdującymi się na tablicy pamiątkowej, spotkałem się już wcześniej, w innym miejscu. Szczęśliwym trafem ocalał rękopis kroniki wieluńskich batalionów Obrony Narodowej. Rękopis ten udostępniono mi w Muzeum Ziemi Wieluńskiej. Jest to bardzo ciekawy dokument, dotyczący tak ogólnej sytuacji przy formowaniu batalionów i w chwili wybuchu wojny, jak również w szczególności podjętego przeze mnie tematu.


Autor kroniki, podchorąży Kazimierz Oblizajek pisze (cytuję fragmenty tego obszernego pamiętnika):
„Obrona Narodowa Wieluń, dowództwo «Leo», zorganizowana została w maju 1939 r. Składała się ona z dwóch batalionów piechoty, każdy po trzy kompanie. Dowódcą pierwszego batalionu był kpt. Faczyński, a drugiego Rajpold, obaj z Wielunia. W początkach lipca 1939 r. wysłano na przeszkolenie trzech podporuczników i jednego podchorążego oraz podwójną ilość podoficerów i szeregowców na przeszkolenie dwu plutonów przeciwpancernych Obrony Narodowej Wieluń. Szkolenie odbywało się w Łodzi przy 28 p. p., gdzie załogi zapoznały się z działaniem armatek przeciwpancernych i czołgami z Pabianic. Oba bataliony Obrony Narodowej otrzymały mundury drelichowe i połówki sukienne, które każdy żołnierz zabrał do swego domu, broń pozostała w magazynie, gdzie miała być pobrana w razie alarmu. W lipcu 1939 r. Obrona Narodowa Wieluń otrzymała broń, której żołnierze nie znali, a mianowicie stare karabiny francuskie bez bezpieczników i wymaszerowali do lasów koło Wielunia. Tam przygotowano umocnienia polowe. Porobiono poręby w lesie dla ciężkich karabinów maszynowych, zapoznano się z kierunkami ognia i ścieżkami wycofania się.
Dzień 15 sierpnia 1939 r. był wyjątkowo uroczysty, gdyż społeczeństwo Wielunia przekazało swemu wojsku karabiny maszynowe zakupione ze składek ludności. Były to stare, lecz dobre hoczkisy. Uroczystość poprzedzona była mszą św. w kościele farnym.
Po uroczystości odbył się przegląd, którego dokonał generał Rómmel z Łodzi. Obaj dowódcy, to jest gen. Rómmel i pułkownik, przemówili do żołnierzy, podkreślając, że są wybrani jako najlepsi i najpewniejsi obrońcy swoich domów, aby jako pierwsi zagrodzili drogę najeźdźcy, gdyby się pokusił targnąć na Ojczyznę i pomogli przygotować obronę miasta Łodzi przez opóźnienie nieprzyjaciela.
Od 15 do 25 sierpnia odbywały się marsze patrolowe celem poznania terenu, ćwiczenia z kawalerią, która miała swoje znaki w postaci buńczuków tatarskich. Na polanach zalegali żołnierze Obrony Narodowej, a szwadron za szwadronem galopował przez nich. W czasie tych ćwiczeń widać było często na wielkich wysokościach nieznane samoloty.
W dniu 25 sierpnia przed wieczorem zarządzone zostało ostre pogotowie. Każdy żołnierz otrzymał 37 jednostek amunicji do karabinu, po 5 granatów, bandaże. Dowódcy batalionów, kompanii i plutonów — gwizdki z kompasem. Skraj lasów obstawiony został czatami w postaci sieci czujek i placówek. Nie wolno było się rozbierać i odkładać broni. 30 sierpnia odbyła się odprawa wszystkich dowódców pododdziałów, na której dowódca batalionu pod groźbą sądu wojennego zabronił, w razie przekroczenia przez Niemców granicy, ścigania ich za granicę, gdyż Niemcy chcą sprowokować wojnę, aby następnie oskarżyć Polskę, że ona ich napadła.
31 sierpnia od rana przygotowaliśmy stanowiska dla armatek przeciwczołgowych i swoje stanowiska, przez kopanie odpowiednich dołów i wnęk, równocześnie zbudowaliśmy stanowiska zastępcze przed stodołami, ale działka do wieczora nie nadeszły.
1 września o godzinie 4 rano nastąpił alarm cichy. Wszyscy wyskoczyliśmy ze stodół, lecz było bardzo ciemno, dlatego zabroniono nam wychodzić z podwórka. Żołnierze myli się przy studniach, a następnie, po upływie może pół godziny, udaliśmy się po kawę i chleb. W tym czasie na wielkiej wysokości przeleciało może 20 samolotów, które skierowały się na Wieluń, skąd słychać było potężne wybuchy. Dowódca naszego batalionu wybiegł bez czapki wydawać rozkazy, w tym momencie nad nami przelatywała druga grupa samolotów. Kompanie zajęły swoje stanowiska obronne, przygotowane uprzednio, a nasz pluton przeciwpancerny pozostał na podwórku, gdyż miały nadejść działka. Ja korzystając ze sposobności udałem się na przełaj do taborów, by otrzymać płaszcz, bo się rozpoczęła wojna, a nocami może być chłodno. Gdy wracałem z płaszczem, spotkałem swego kolegę mgra Tadeusza Zajdla, który biegł w nowym, własnym, ładnie skrojonym mundurze oficerskim, na którym błyszczały gwiazdki i obszycia. Ppr. Tadek zapytał mnie po przywitaniu, gdzie jest druga kompania I batalionu, bo on został wyznaczony na dowódcę I plutonu i całą noc szukał kompanii. Wskazałem mu miejsce jego kompanii i plutonu, ale najpierw radziłem zrzucić z siebie piękny mundur oficerski, bo bój zacznie się za chwilę, a on będzie się różnił od innych żołnierzy i może być łatwym celem. Tadek ucałował się ze mną na pożegnanie i powiedział, że mnie posłucha.

Po przybyciu do plutonu otrzymałem rozkaz zajęcia stanowisk za wsią w kierunku odwrotnym do nieprzyjaciela. Mój bezpośredni zwierzchnik, pp. Kolasiński, udał się do dowództwa, by jak najprędzej sprowadzić działka. Około godz. 7-ej najpierw pojedynczy ludzie w bieliźnie, kobiety z dziećmi na rękach, mężczyźni w kalesonach zaczęli biec koło naszych stanowisk krzycząc: «Niemcy w naszej wsi zabierają chłopów!» Równocześnie przeleciał nad nami, na bardzo niskiej wysokości, samolot z czarnymi krzyżami. Moi żołnierze oddali do niego strzały, zakołysał się tylko i poleciał dalej, ja też chciałem strzelić, lecz mój karabin francuski nie odpalił.
W tym momencie nieprzyjaciel skierował ogień karabinów maszynowych na grupkę cywilów, wydałem im rozkaz: «padnij» i «czołgać się za stodoły». Nas ukrytych we wnękach pośród ziemniaków i trawy nie było widać. Do nas nie strzelano. Na całej jednak linii trwał ogień bez przerwy. Około 11-ej przed południem jako ostatni po cywilach przebiegli strażnicy graniczni, najpierw na rowerach, a następnie piesi. Zatrzymali się przy moim plutonie, prosząc o coś do zjedzenia, lecz my nic nie mieliśmy, wobec czego pobiegli dalej, zobowiązując się nam coś niecoś przynieść.
Bój naszych oddziałów na linii nie ustawał. Około 13-ej jeden ze strzelców oznajmił, że straż graniczna uciekła do Wielunia, ale dla nas zostawili jedną kurę i trochę rosołu w folwarku. Tak po śniadaniu o godz. 5-ej obiad nasz wypadł o 13-ej, ale bardzo skromny, bo mnie na przykład przypadły tylko nogi od kury, a większość nic nie otrzymała. Płaszcze, chleb i menażki pozostały na wozie, na stanowiskach mieliśmy tylko broń i amunicję. Na linii trwał bój, a na naszym prawym skrzydle paliły się jakieś zabudowania, cywili już nie było.
Na zachodzie niebo zaczerwieniło się od pożarów. Ja z plutonem siedziałem cicho na stanowiskach, czyszcząc karabin, który się zacinał, nic nie widząc prócz lasku przed nami, a za nami wieś uśpioną, jakby martwą. Co też w tej wsi się dzieje, dlaczego nasze wojska przestały strzelać? Jeden strzelec pobiegł na wieś, bo to jego wieś rodzinna, jego dom tam jest. Powrócił za chwilę mówiąc: «chałupy puste, a w jednej jest świeżo upieczony chleb i donica masła, ludzie nie zdążyli zabrać.» Skoczyłem do wsi sam, gdy dobiegłem do ciągnącej się jej środkiem ulicy, zauważyłem, że cała droga wiejska zapełniona jest czołgami i maszerującymi Niemcami. Zawróciłem szybko i tylko w ogródku, w którym się ukryłem, zerwałem dwa słoneczniki, z którymi przybiegłem do plutonu, jednak już go na stanowisku nie zastałem. Pobiegłem prosto do lasku i tam odnalazłem na zbiórce oba bataliony Obrony Narodowej. Bataliony stały w kolumnie marszowej, pierwszy na przodzie, drugi za nim. Zauważyłem w naszym I batalionie brak całej drugiej kompanii porucznika Sasa, nie było żadnego plutonu strzeleckiego, a tylko karabiny maszynowe ze stratą może dwu ludzi. Zaniepokoiłem się o ppor. Tadka Zajdla, więc udałem się do dowódcy karabinów maszynowych, a on mi krótko powiedział: «Wszyscy polegli, ale o tym mówić nie wolno»...”

Mój przewodnik po polu bitwy, Antoni Ochędzan, prowadzi mnie z powrotem do swojej wsi. Po drodze opowiada o tym, jak na parę dni przed wybuchem wojny przyszli do nich na kwatery żołnierze. Porucznik Sas kwaterował w jego chałupie, pamięta jeszcze, że kiedy chodził po izbie, to mu buty strasznie skrzypiały... Mówił im, żeby uciekali z wioski, bo to tylko parę kilometrów od granicy. Usłuchali go, wrócili po tygodniu, porucznik Sas leżał jeszcze w polu zabity.
Wstępujemy do Józefa Wróblewskiego, którego sołtys wyznaczył wtedy „na podwodę”, aby z kilkoma innymi chłopami pochowali poległych.
— Oni już mocno cuchli — mówi mi Wróblewski. — Jeden Zimoch, że go ktoś nakrył sianem, był całki, tym innym ręce i głowy objadły zwierza...
Słucham rozmowy o tym, jakie to mogły być „zwierza”, że może koty, bo „pies trupa nie ruszy”. Ale nie jest to jeszcze wstrząs największy. Dowiaduję się, że ciał tak długo nie pogrzebano, ponieważ „nie było zezwolenia”. Nie przeszkodziło to jednak ludziom-szakalom, by obedrzeć zabitych z butów i zegarków...
Żegnam się i ruszam w kierunku na Czastary. Tędy jechał chłopski wóz z ciałami żołnierzy. Droga wiedzie polami, na jej krańcu widać dwie kępy drzew. Wśród jednej, tej niższej, prześwitują czerwone dachy domostw, w gęstwinie drugiej ukrył się cmentarz.
Tam znajdę rozwiązanie zagadki, jak nazywa się ocalały uczestnik bitwy pod Krajanką.
Mogiłę odnajduję przy głównej alei, pod rozłożystym klonem. „Pochowaliśmy ich w dobrymi miejscu” — powiedział Wróblewski. Z daleka dostrzegam już na płycie ustawione rzędem nazwiska. Zgadza się, tych nazwisk jest sześć. Pięć pierwszych to nazwiska znane mi już z tablicy pamiątkowej. Szóste nazwisko brzmi: Antoni Łebek. To człowiek, którego muszę odnaleźć.
 
Przewodniczący wieluńskiego oddziału ZBoWiD-u, pan Edward Sobczak, zna, jak się okazuje, interesującą mnie sprawę. Kiedy przed rokiem odsłaniano obelisk pod Krajanką, ufundowany przez społeczeństwo powiatu wieruszowskiego, było już wiadomo, że na obelisku można umieścić tylko pięć nazwisk. Szkoda tylko, że nie dopisano tam: jeden nieznany. O Antonim Łebku mają już pewne wiadomości, jednak nikt z nim na razie nie rozmawiał. Mieszka w Niedzielsku, jakieś trzy kilometry od Wielunia, i jest podobno robotnikiem w cukrowni.
Cukrownię, a właściwie jej wysoki komin, widać wyraźnie na przedpolu Wielunia. Nie mam trudnego zadania, by do niej dotrzeć. Jest sobota, godzina 15, a więc już po fajrancie. Pytam portiera o Antoniego Łebka. Portier odpowiada, że owszem, pracuje u nich kierowca o tym nazwisku, ale ma na imię Władysław. A więc nie jest to człowiek, którego szukam. Dowiaduję się o tym właśnie tutaj, gdy już zdawało się, że jestem na jego tropie.
Postanawiam jednak zajrzeć do Władysława, skoro nie wiedzą tu o Antonim. Przy ogrodzeniu ostatniego z bloków mieszkalnych cukrowni krząta się niewysoki, krępy mężczyzna. Spawa palnikiem żelazną furtkę. Przedstawiam się i wyjaśniam cel swoich poszukiwań. Trop zaczyna się znowu zarysowywać.
Pan Władysław jest bratem Antoniego. Pokazuje mi ścieżkę między zbożami, którą mogę dojść do zagrody brata.
Ale to nie koniec mojej wędrówki. Gospodarza nie ma w domu, córka mówi, że poszedł zaorać pole sąsiada przy cukrowni. Przypominam sobie, że idąc tamtędy widziałem człowieka orzącego w polu. Ba, przechodziłem kilka kroków od niego, nie wiedząc, że to jest mój poszukiwany.

Antoni Łebek zatrzymuje konia, stoi prosto, nawet nie opiera się o pług.
— Czy wiem — mówi — że mnie tam pochowali? Wiem, panie, widziałem ten nagrobek. Kiedyś wracałem z Wielunia i szedł ze mną jakiś nieznajomy. Gdy dowiedział się, że idę do Niedzielska, zaczął się dopytywać, czy znałem może Antoniego Łebka, co został pochowany w Czastarach. Mówię, że znałem i znam, bo to ten, co z panem idzie. Wtedy on aż przystanął z wrażenia i powiada: „No patrz pan, a ja bym głowę dał, że pana pochowałem...”
Zaczyna błyskać, nadciągają czarne chmury. Za chwilę lunie, letnie burze przychodzą gwałtownie. Nie zwlekam więc już dłużej i zadaję panu Antoniemu dręczące mnie pytanie:
— A jak to się stało, że uznano pana za nieżyjącego?
— Tak po prawdzie, to nie wiem, ale mogę się domyślić. Jak nas poprowadzono do ataku, zaczęły gęsto świstać kule i zaraz pierwszy upadł porucznik Sas. Wtedy zerwał się podporucznik Zajdel, podniósł do góry rękę i zawołał: „Naprzód!”. Kula ugodziła go w tę rękę, buchnęła mu z ramienia krew, kapral Dębski, który był najbliżej niego, przybiegł i uklęknął, żeby mu rękę opatrzyć. W tym momencie pocisk trafił go w czoło. Podporucznik Zajdel chciał się jeszcze poderwać i biec do przodu, ale dostał drugą kulę i upadł na zabitego kaprala.
Była tam bruzda na łące, we dwóch żeśmy się w nią schowali. A kuleczki świszczą coraz gęściej. Jedna przedziurawiła mi płaszcz, druga menażkę. Zrzuciłem to wszystko z siebie, dopadłem do kanału i ukryłem się pod mostkiem. Ten drugi został widać zabity, nie znałem go, był podobno z Łodzi. W płaszczu miałem dokumenty, pewnie znaleźli je przy tym zabitym i pod moim nazwiskiem go pochowali...
— Szedł pan potem dalej z kompanią?
— A jakże, szedłem, wycofaliśmy się jeszcze tego samego dnia na Lututów. Ja zostałem potem wzięty za Zgierzem do niewoli, żona nie miała ode mnie żadnej wiadomości, a ludzie zaczęli mówi, że zostałem zabity. Poszła do wróżki, to ta powiedziała, że ja żyję, waliła pięścią w stół i zaklinała się, że to nieprawda, co ludzie mówią. Dopiero na Boże Narodzenie żona dostała ode mnie list z Austrii, bo tam mnie Niemcy wywieźli. Robiłem u bauera przez całą wojnę. Do siebie wróciłem 5 maja, pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj.
— No dobrze — powiadam — a czy nie sprostował pan nigdzie, że pan żyje?
— Mówili mi, żeby iść do księdza w Czastarach, albo załatwić przez sąd. Ale tu stale robota w domu i w polu, nie ma czasu, gdzie będę tam chodził...

Powiedziałem panu Antoniemu, że na początek wystarczy, jeśli zajdzie do prezesa ZBoWiD-u w Wielu¬niu. Chciałem zrewanżować się prezesowi za naprowadzenie mnie na trop pana Antoniego. Pan Antoni obiecał, że przy najbliższej okazji to zrobi.

 

Źródło: Tadeusz Gicgier - Zaczęło się od legendy, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1968

stat4u